Kto decyduje o tematyce badań?

Z pewnością opisany stan rzeczy nas nie zadowala. Jak więc do niego doszło?

Jedną z przyczyn jest to, że tematyka badań prowadzonych przez naukowców jest pod wpływem czynników zewnętrznych. Firmy farmaceutyczne, na przykład, prowadzą badania w celu spełnienia swoich nadrzędnych celów  – aby wypełnić zobowiązania wobec swych akcjonariuszy i zapewnić im zysk. Odpowiedzialność wobec pacjentów i lekarzy schodzi na drugi plan.

Biznes jest napędzany przez duże rynki zbytu – takie jak np. kobiety, które rozważają zastosowania hormonalnej terapii zastępczej, albo ludzie z depresją, stanami niepokoju, nieszczęśliwi lub cierpiący ból. Jednak w ciągu ostatnich dekad ten komercyjny sposób myślenia rzadko owocował opracowaniem istotnych, nowych terapii – nawet w przypadku owych chorób generujących “duże rynki zbytu”.

Zamiast tego, przemysł generuje wiele podobnych substancji, pośród znanych już grup leków. Są to tak zwane leki “ja też”. Przypomina to trochę czasy, kiedy w sklepach nie było nic oprócz chleba, więc półki zalegały niezliczone odmiany “białego krojonego”. Nic więc dziwnego, że przemysł farmaceutyczny wydaje więcej pieniędzy na marketing, niż na badania. Ale w jaki sposób firmy przekonują lekarzy, aby przepisywali te nowe preparaty, zamiast starszych, tańszych, ale podobnie działających leków?

Częstą strategią jest robienie licznych małych badań, które wykazują, że te nowe leki działają lepiej niż placebo (lub brak jakiejkolwiek terapii). Nie robi się jednak przy tym żadnych badań sprawdzających, czy owe nowe leki są lepsze, niż te już istniejące. Trzeba z żalem stwierdzić, że firmy farmaceutyczne nie napotykają trudności w znalezieniu lekarzy, którzy chętnie zaangażują swoich pacjentów w takie bezowocne przedsięwzięcia. Ci sami lekarze często potem przepisują preparaty testowane tym sposobem. [23] Co gorsza, władze wydające zezwolenia na wprowadzenie leków na rynek zalecają, aby nowe leki były porównywane z placebo, zamiast z już istniejącymi, skutecznymi terapiami.

Inną strategią jest “ghostwriting” – czyli pisanie za kogoś innego. Mówimy o tym zjawisku, kiedy zawodowy pisarz (“pisarz-widmo”) pisze tekst, którego autorstwo oficjalnie przypisane jest potem komuś innemu. Większość z was zetknęła się zapewne np. z “autobiografiami celebrytów”, które z pewnością były napisane w ten sposób. Niestety, dzieła takich “duchów” pojawiają się także pośród publikacji akademickich – pociągając za sobą potencjalnie niepokojące skutki.

Czasami firmy farmaceutyczne zatrudniają specjalistów od komunikacji, aby pisali artykuły, które – co było do przewidzenia – ukazują nowy produkt firmy w korzystnym świetle. Kiedy artykuł jest gotowy, jakiś naukowiec podpisuje się pod nim, jako “autor”, za odpowiednie “honorarium”. Następnie artykuł zgłaszany jest do publikacji. Takie publikacje są szczególnie popularne w dziale “komentarze” lub “opinie”. [Wyjaśnienie: czasopisma naukowe przyjmują do publikacji różne typy artykułów, m. in. “prace oryginalne”, czyli sprawozdania z badań przeprowadzonych przez autorów, “badania kliniczne” – czyli sprawozdania z prób klinicznych, “prace przeglądowe” – czyli omawiające jakiś temat na podstawie dostępnej literatury, a także “listy do wydawcy”, “komentarze”lub “opinie”. W tym przypadku chodzi o ten ostatni typ artykułów.]

Przemysł farmaceutyczny często wykorzystuje także tzw. “journal supplements“, czyli dodatkowe, poboczne wydania danego czasopisma naukowego. [Trochę podobne do tematycznych dodatków do popularnych magazynów.] Są to oddzielne wydania, noszące jednak tytuł danego czasopisma naukowego, często wydania te są sponsorowane przez firm farmaceutyczne i zwykle są traktowane łagodniej przez recenzentów, niż artykuły w głównym wydaniu czasopisma. [24]

Takie akcje marketingowe owocują zyskami ze sprzedaży produktów i szkodami dla ludzi, które często są bagatelizowane.

Firmy farmaceutyczne zamieszczają również reklamy w czasopismach medycznych, aby promować swoje produkty. Zwykle takie reklamy podają odnośnik do źródła, którym podpierają swoje twierdzenia.  Na pierwszy rzut oka może to brzmieć przekonująco, jednak kiedy niezależne osoby skrupulatnie przyjrzą się tym dowodom, często inny obraz wyłania się spoza takich reklam.

Nawet kiedy dowody takie pochodzą z randomizowanych badań klinicznych – które odbiorcy tych reklam uważają pewnie za wiarygodne badania – rzecz nie jest całkiem taka, jak się wydaje. Kiedy badacze przeanalizowali reklamy w wiodących czasopismach medycznych, aby przekonać się, jaka jest jakość przywoływanych badań klinicznych, stwierdzili, że jedynie 17% cytowanych prób było dobrej jakości, potwierdzało opis leku będący przedmiotem reklamy i nie było sponsorowane przez tę właśnie firmę farmaceutyczną. A skądinąd wiadomo, że badanie sponsorowane przez firmę, z większym prawdopodobieństwem wykaże korzystne działanie specyfiku wytworzonego przez tą firmę. [2526]

“Komentarze” publikowane w prestiżowych czasopismach medycznych, takich jak The Lancet [27], zwróciły uwagę na owe przewrotne motywy, którymi kierują się niektórzy badacze zaangażowania w badania kliniczne i na coraz bardziej podejrzane powiązania między uniwersytetami a przemysłem. Były redaktor pisma New England Journal of Medicine zapytał wprost: “Czyżby medycyna akademicka była na sprzedaż?” [28]

Takie komercyjne podejście nie jest jedynym przewrotnym wypaczeniem priorytetów badawczych, które ignorują potrzeby pacjentów. Wielu pracowników uniwersyteckich i tych w organizacjach finansujących badania wierzy, że poprawa wyników leczenia będzie najpewniej owocem badań i prób poznania podstawowych mechanizmów choroby. Skupiają się więc na badaniach w laboratoriach i na zwierzętach.

Pomimo, że takie badania podstawowe są bezdyskusyjnie potrzebne, istnieje niewiele dowodów usprawiedliwiających tak duże dlań nakłady finansowe, w porównaniu z badaniami angażującymi pacjentów. [2930] Skutkiem tego jest zalew eksperymentów laboratoryjnych, które nie zostały jeszcze ocenione pod kątem swojej przydatności dla pacjentów.

Jedną z przyczyn tego przesunięcia uwagi są nadmiernie rozdmuchane nadzieje, wiązane z korzyściami mającymi płynąć z nauk podstawowych, szczególnie genetyki.

Sir David Weatherall, znany klinicysta i genetyk, zauważył w roku 2011: “Wiele poważnych, często występujących chorób, jest skutkiem działania dużej liczby genów wywierających niewielkie efekty, w połączeniu z dużym wpływem środowiska fizycznego i społecznego. Takie prace dają wartościowe informacje na temat niektórych procesów chorobowych, ale także podkreślają indywidualność i zmienność mechanizmów leżących u podłoża chorób. Z pewnością era spersonalizowanej medycyny, opartej na naszym kodzie genetycznym, jest pieśnią odległej przyszłości.” [31]

Obecnie, ponad pięćdziesiąt lat od odkrycia budowy DNA, kakofonia zapewnień o niedalekich korzyściach medycznych, będących owocem “rewolucji genetycznej” wydaje się cichnąć. Wkracza rzeczywistość.

Pewien uczony, mówiąc o potencjale genetyki dla opracowania nowych leków, tak skomentował temat: “Wchodzimy w erę realizmu… aspekty genetyczne muszą być rozpatrywane w powiązaniu z innymi czynnikami, włączając w to środowisko i kliniczne stosowanie leków. Just because a drug doesn’t work in a patient doesn’t indicate genetic variation in response is the cause.’ [32]

Z noty redaktorskiej w czasopiśmie naukowym Nature, w numerze poświęconym dziesiątej rocznicy zsekwencjonowania ludzkiego genomu: “…jest pewien postęp, w postaci leków nacelowanych przeciw specyficznym defektom genetycznym, zidentyfikowanym w np. pewnych typach raka, jak i w przypadku niektórych rzadkich chorób dziedzicznych. Jednak złożoność biologii post-genomicznej roztrzaskała przedwczesne nadzieje na to, że ten wąski strumyczek nowych terapii zamieni się w prawdziwą powódź.”[33]

Po prostu nie ma sposobu na to, by postępując odpowiedzialnie, obejść bokiem potrzebę dobrze zaplanowanych badań z udziałem pacjentów, aby przetestować teorie zbudowane na postawie badań podstawowych. A teorie te – niestety zbyt często – wcale nie znajdują swojego dopełnienia w badaniach tego, jak istotne okazały się dla potrzeb pacjentów.

Ponad dwie dekady po tym, jak naukowcy odkryli defekt genetyczny leżący u podłoża mukowiscydozy, osoby cierpiące na tę chorobę wciąż zadają podstawowe pytanie: kiedy zobaczymy korzyści dla naszego zdrowia, które płynęłyby z tego właśnie odkrycia?

Nawet wtedy, kiedy badania z pozoru poruszają kwestie ważne dla pacjentów, badacze często przeoczają ich troski i obawy podczas planowania badania. Przykładem niech będzie ankieta, w której lekarze zajmujący się rakiem płuc mieli postawić się na miejscu pacjentów i zdecydować, czy jako chorzy wzięliby udział w każdej z sześciu prób klinicznych dotyczących tej choroby. Od 36 do 89% lekarzy stwierdziło, że nie wzięliby w nich udziału. [34]

Podobnie, w przypadku badań dotyczących łuszczycy – przewlekłej, upośledzającej choroby skóry, która dotyka około 125 milionów ludzi na całym świecie – interesy pacjentów były reprezentowane dość słabo. [3536] Na przykład, brytyjskie Towarzystwo Chorych na Łuszczycę stwierdziło, że badacze, w celu oceny skuteczności różnych form leczenia, uparcie stosowali system oceny wielce wątpliwej jakości. Między innymi, system ten skupiał się na pomiarach całkowitego obszaru zmienionej chorobowo skóry i grubością zmian, podczas gdy pacjenci – nic dziwnego – byli bardziej zatroskani tymi zmianami, które dotykały twarzy, dłoni i stóp oraz narządów płciowych.[37]

  • Ichalmers

    Italicize The Lancet, the New England Journal of Medicine, and Nature.

    This is one of the longest chunks of text in the book, but I can’t see any way round that.

    • Anonymous

      Done